Z moich okien widać brzozy.
Mogłyby obrosnąć w liście.
Tęskno im – jak mi – do wiosny.
Karmią się zielenią z wyśnień.
Zima trzyma się szarości,
błoci botki i kozaki.
Miejski wróbel z bezdomności
upodobał sobie krzaki.
Wrony cichsze bez wigoru
przeglądają kosz na śmieci.
Znajdzie która cień koloru,
w dziób pochwyci, w górę wzleci.
Lodowisko zimą – sztuczne,
wzrok przyciąga, nie odstrasza.
Bo ta biel, ta biel, jak w cukrze,
z miast szarością się przeprasza.
W łyżwach kroki nieporadne,
raz w poziomie, raz pionowo.
Z nieśmiałością uśmiech kradnę
lustrze chwili, przypadkowo.